wtorek, 6 grudnia 2011

Zapiski Oświęcimskie (2)

część III (fragmenty)

Przełomowym dniem w naszym życiu stał się 18-ty stycznia 1945 r. Front ze wschodu był już tak blisko, że SS-mani w panice opuścili Oświęcim. Pozostali tylko nieliczni żołnierze wermachtu. Chaos panował w naszym obozie od samego rana.

Niemcy w pośpiechu organizowali transporty na zachód. Matki wykorzystywały stołki, które odwrócone do góry stanowiły rodzaj sanek. Na nie upychano tobołki i sadzano te dzieci, które nie zostały jeszcze wywiezione.

Wiele moich towarzyszek tych z dziećmi i tych jeszcze przed rozwiązaniem tego dnia opuściło obóz eskortowane przez żołnierzy. Dla nielicznych los był łaskawy. Na ogół słabsze ginęły w transporcie.

Opatrzność czuwała nade mną. Trzy razy próbowałam dołączyć się do transportu i trzy razy zamykano przed nami bramę.

W nocy z 18 na 19 stycznia 1945 źle się poczułam. Koleżanki zmusiły mnie, abym udała się na rewir położniczy. Następnego dnia w południe urodziłam pierwsze moje dziecko - córkę. Poród przyjmowała położna Stanisława Leszczyńska, która miała wielkie zasługi w ratowaniu wszystkich noworodków, nawet żydowskich (Była ona jedyną położną, która stanowczo sprzeciwiła się rozkazowi Niemców uśmiercania noworodków. W latach 1943-45 odebrała w Oświęcimiu ponad 3 tysiące porodów). Lekarką ginekologiem była dr Konieczna. Jak zwykle poród odbył się na przewodzie kominowym, publicznie. Stanisława Leszczyńska odznaczała się wielkim spokojem i wiedzą fachową. Nic jej nie potrafiło wyprowadzić z równowagi. Kiedy dr Irena Konieczna ostrzegła, że nie mają już podstawowych środków i lekarstw - Pani Leszczyńska zaczęła się modlić. Poród odbył się prawidłowo, bez żadnych komplikacji dla mnie i dla dziecka. Niemniej z transportów warszawskich na skutek różnych okoliczności przeżyło tylko 5% noworodków. Po mnie urodziły jeszcze dwie kobiety i tego dnia po raz ostatni widziałam na bloku żołnierza wermachtu.

Znajdowaliśmy się między dwoma frontami. Cofający się hitlerowcy i nadchodząca armia radziecka wraz z oddziałami polskimi tzw. Kościuszkowcami. Ciężkie chwile przeżywały matki, szczególnie te z noworodkami. Śnieg wdzierał się przez szpary w dachu, więc maleństwa układano nie pod ścianami lecz z brzegu koi, gdzie było nieco cieplej. Pożywienie organizowało się we własnym zakresie, przez te kobiety, które mogły zdobywać produkty z opuszczonych magazynów. Dieta dla karmiących matek była zupełnie nieprawidłowa. Te kobiety, które karmiły piersią nieraz ratowały oseski innych kobiet. Dokarmiano dzieci mlekiem z puszek nie zawsze odpowiednio przyrządzonym, co w efekcie mogło powodować zatrucia pokarmowe. Każdy dzień był coraz cięższy do przeżycia. Dr Konieczna i położna Leszczyńska bohatersko trwały na stanowisku mimo, iż mogły opuścić lagier, jako, że nikt już nas nie pilnował. Nadszedł taki dzień, że pociski krzyżowały się nad obozem i ogień zajął niektóre baraki. Wtedy położna Stanisława Leszczyńska zarządziła chrzest z wody wszystkich noworodków. Matką chrzestną mojej córeczki na moją prośbę została jedna ze współwięźniarek, Krakowianka, nauczycielka Władysława Broniszewska (była więźniarka Monte Lupich). Na ojca chrzestnego dla tych wszystkich dzieci wzięła Pani Leszczyńska więźnia wyznania prawosławnego, który przypadkowo pojawił się w pobliżu. Niestety nie byłam obecna przy tej ceremonii, gdyż od porodu prawie nie wstawałam.

Dnia 26 stycznia 1945 r. ujrzałyśmy Kościuszkowców, którzy weszli do naszego baraku. Nie zapomnę nigdy ich zaskoczenia na nasz widok. Akurat na piecu umierała na dyfteryt moja bliska towarzyszka, Halina Pia Pruszyńska, pozostawiając synka Krzysztofa i niedołężną matkę - staruszkę. I co najważniejsze, że poza tym jednym wypadkiem - nikt inny nie chorował na dyfteryt. Oficjalnie w mediach dzień wyzwolenia Oświęcimia obchodzi się właśnie 27 stycznia 1945 r.

5 lutego zorganizowano przewiezienie nas - matek z nowo narodzonymi dziećmi - do miejscowości Brzeszcze, odległej o 9 km. Inicjatorami tej akcji byli lekarz i nauczycielka pani Irena Ciarlówna oraz mieszkańcy Brzeszcz. Przysłano po nas wóz drabiniasty, gdzie ułożono polskie niemowlęta. Wielki wstrzšs przeżyłam, gdy po wyjściu z baraku zobaczyłam zmarznięte zwłoki mojej bliskiej koleżanki, Haliny Pii Pruszyńskiej i jej synka Krzysztofa.

Następnego dnia do szpitala w Brzeszczach zajechały wozy z pozostałymi matkami Rosjankami i dziećmi oraz z ich dobytkiem, który do tej pory udało się im zorganizować. Z wielką troską i poświęceniem mieszkańcy Brzeszcz zaopiekowali się nami. Sieroty wojenne trafiły bezpośrednio do miejscowych rodzin, które - chociaż wielodzietne - przygarniały je, nie patrząc na ich narodowość i pochodzenie.

Mieszkańcy zaopatrywali nas w ubrania i posiłki. Niestety zdarzały się takie przypadki, że nasze organizmy nie mogły strawić normalnego jedzenia i padały ofiarą ciężkich zaburzeń gastrycznych.

W szpitalu nasze niemowlęta zostały ochrzczone przez proboszcza a świadectwa tego aktu wpisano do ksiąg parafialnych. Niestety krótko trwała radość z poczucia wolności i stabilizacji. Dzieci zaczęły chorować a mniej odporne gasły. Zmarła też moja córeczka Ewa. Pochowano ją w jednej trumience z małym Jugosłowianinem (swoisty symbol braterstwa za życia i po śmierci) w jakimś prywatnym grobie na cmentarzu w Brzeszczach. Po paru latach - jak się dowiedziałam - dla zmarłych dzieci z obozu zrobiono specjalną kwaterę.

Tymczasem matka moja, wiedząc, że byłam więziona w Oświęcimiu skorzystała z nadarzającej się okazji i podążając za wojskiem radzieckim przyszła do baraku położniczego w lagrze. Dowiedziawszy się, że wszystkie kobiety z dziećmi przewieziono do szpitala w Brzeszczach, tam się udała. Nie będę opisywać momentu naszego spotkania. Wystarczy powiedzieć, że wszyscy świadkowie tej sceny płakali.

Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz