czwartek, 22 grudnia 2011

O Stanisławie Leszczcyńskiej - wspomina Maria Salomon

"Kiedy nasz popowstaniowy warszawski transport przybył do obozu, pani Leszczyńska pierwsza o nas pomyślała. Chociaż była funkcyjną, mieszkała razem z nami na bloku. Jej koja znajdował się vis a vis mojej. Przylgnęłam do niej i jej córki Sylwii. Stanisława Leszczyńska to dla mnie druga matka. A tam, w tym potwornym obozie, jedyna, niezastąpiona.

Kochałam ją i kocham do dzisiaj. Wszystkie ją kochałyśmy. To święty człowiek.

Porody odbywały się na długim przewodzie kominowym. Leżał na nim tylko czarny, cienki koc, aż drgający od wszy. "Mama" Leszczyńska, jeśli tylko mogła, kładła na nim prześcieradło czy choćby kawałek białego płótna. Ona cudów dokonywała, żeby w tym nieopisanym brudzie i smrodzie, gdzie roiło się od szczurów i robactwa, stworzyć nam bardziej ludzkie warunki.

Zanim przyjęła poród, robiła znak krzyża i modliła się. Szeptał modlitwę, w której szukała chyba nie tylko pomocy i nadziei, ale odnajdywała siłę, pozwalającą przezwyciężyć nieludzkie męczarnie. Pracowała przecież przy nas sama, dzień po dniu, noc po nocy. Bez żadnego odpoczynku, bez żadnego zastępstwa.

Całymi tygodniami się nie kładła. Przysiadywała czasem przy chorej na piecu, zdrzemnęła się chwilę, ale zaraz zrywała się i biegłe do którejś z jęczących kobiet. Rodziło przecież często po kilka jednocześnie. Ale ona była zawsze chętna i zawsze cierpliwa. Kiedy Pani Leszczyńska pierwszy raz zbliżyła się do mnie, wiedziałam, że wszystko musi już być dobrze. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, al tak było. Byłam w jakiś dziwny sposób pewna, ze mogę na nią liczyć, że już teraz ona o wszystkim pomyśli, że jesteśmy przy niej bezpieczne. Wiedziałam, że jest ktoś, kto pomoże, jak nikt inny.

Co znaczyło móc liczyć na kogoś tam, w piekle, co znaczyło doznać czyjejś troski, opieki, serdecznej dobroci - wiedza tylko ci, którzy tam byli. A przecież ona znajdował czas i siłę nie tylko na ratowanie naszego zdrowia i życia, życia naszych dzieci, ale ratowała też naszą wiarę. W Boga. W ludzi. I to może było ważniejsze niż chleb. Przy "Mamie" przestawało się być zaszczutym zwierzęciem, stawało się znów człowiekiem. Łatwiej było znieść tę całą mękę.

Wszystko, co dotyczy "Mamy", pamiętam ze szczególną ostrością. Prowadziła poród w taki sposób, że stawał się jakby bezbolesny, a my czułyśmy się wtedy tak, jakby najmądrzejsza i najważniejsza osoba na świecie nami się zajmowała.

W koszmarze oświęcimskim, który nie sposób słowami opisać, jej postać wydaje mi się jak jasny Anioł. Mówiła do nas: dziecko - i my stawałyśmy się jej dziećmi.

Któregoś dnia kobiety z innego komanda za jej poświęcenie i bezustanną prace zdobyły dla niej puchowa kołdrę. Natychmiast nam ją ofiarowała, ażebyśmy mogły uszyć dla naszych dzieci beciki. Pocięłyśmy kołdrę żyletką, pozaszywałyśmy dokładnie, ażeby ani jedno piórko się nie zmarnowało. Odtąd przynajmniej nieliczne dzieci, w tym moja Elżunia, nie miały już zimnych nóżek. "Mama" była bez granic dobra. Inne osoby również ratowały życie, choćby
lekarki-więźniarki, ale to już nie to, co "Mama". Ona była jedyna. Naprawdę jedyna. Wciąż na nogach, w każdej chwili gotowa do niesienia pomocy, nie szczędziła słów pociechy, odruchu serdeczności, współczucia. A przecież sama miała tak wielkie własne troski - ciężko chorą córkę, którą cudem uratowała przed zagazowaniem; dwóch aresztowanych i wywiezionych do obozu synów; męża i trzeciego syna tropionych przez gestapo. Nigdy jednak, ani przez moment nie odczuwało się w niej słabości i załamania. Nikt nawet nie pomyślał, że jej mogłoby zabraknąć sił. To był człowiek wybrany. Wyjątkowy. Tak ogromnie odważna i dzielna, nie bała się nawet SS-manów. Nie bała się śmierci. Dla niej własne życie chyba się nie liczyło.

Pamiętam matkę, która prze 23 lata czekał na dziecko. Swoją Tereskę urodziła w obozię. Wkrótce ją rozdzielono z córeczką. Tereskę Niemcy przeznaczyli na zniemczenie. Do czasu odjazdu transportu do Nakła matkę przyprowadzano do karmienia. Nie można opisać, jak strasznie ta kobieta rozpaczała, jak błagała o ratowanie jej dziecka. "Mama" oznaczyła małą specjalnym tatuażem, nie pamiętam dobrze, czy to był numer na nóżce czy pierwsze litery imienia i nazwiska na rączce jak ospa. Chyba tylko ta nadzieja uchroniła nieszczęsną matkę przed obłędem. Kiedy przyszedł dzień odjazdu transportu - z naszej sztuby wyznaczono wtedy sześcioro niemowląt - pani Leszczyńska wytłumaczyła jakoś Lagerarztowi, że te dzieci są zbyt słabe, ażeby można je było zabrać, że nie przetrwają trudów podróży. Jeszcze parokrotnie przeciągała ich wywiezienie, żeby tylko zatrzymać i uratować dzieci. I one ocalały! Nie byłoby dla "Mamy" ratunku, gdyby Niemcy odkryły te grę. Zresztą przecież prawie wszystko, co dla nas i naszych dzieci każdego dnie robiła - dla niej mogło stać się wyrokiem śmierci. Ale nie wahała się.

Moje dziecko przeżyło trzy miesiące obozu, a było nieodwołalnie skazane na śmierć głodową. Ja pokarmu nie miałam zupełnie. "Mama" zdobyła jakoś dla niej dwie karmicielki, Rosjankę i Estonkę. Do dziś nawet nie wiem, za jaką cenę. Moja Elżunia zawdzięcza życie Stanisławie Leszczyńskiej. Nie mogę o niej myśleć bez łez wzruszenia. Tyle mam dla niej serca.

Maria Salomon, b. więźniarka nr 86594
"Macierzyńska miłość życia", Diec. Wyd. Łódzkie, Łódź, 1988, s. 87-89

wtorek, 20 grudnia 2011

"Jej postawa to wyzwanie" (11)


Słońce

Stanisława Leszczyńska zmarła 11 marca 1974 roku na nowotwór jelit. Może to był skutek przeżytego w obozie duru brzusznego.
"Gdy chorowała, zadzwoniłem do doktora Stefanowskiego, chirurga, o poradę" wspomina pan Bronisław. "Był po zapaleniu płuc, mówił, że rodzina go nie puści do chorej. Powiedziałem, że nie może ratować życia mamy kosztem swojego. A on na to, abym poczekał. Doktor miał osiemdziesiąt lat, mieszkał daleko, był marzec, mróz. Za kilkanaście sekund podszedł do słuchawki i mówi "Kolego, przyjeżdżajcie natychmiast, rodzina kazała jechać". Doktor doradził ścisłą skąpą dietę. Gdy z nim wychodziłem od mamy, mama spytała, czy jej kupię ciastko. Tu dramat, a ona żartuje".

Na pogrzebie były tysiące ludzi, także oświęcimianki, uratowane dzieci, znajomi Żydzi i ogromna ilość kwiatów. Rano padał deszcz, a z chwilą pogrzebu zaświeciło słońce. Nad trumną śpiewały wnuczki, a syn Henryk grał na organach.

Drogowskaz

W czerwcu 1987 roku podczas wizyty w Łodzi papież Jan Paweł II wskazał Stanisławę Leszczyńską jako przykład chrześcijańskiego bohaterstwa. Do dziś wiele osób śle listy do synów pani Leszczyńskiej, opisując spotkania z ich matką, a także dając świadectwa wysłuchanej modlitwy poprzez wstawiennictwo Sługi Bożej. Część z nich trafiła do kurii, część została opublikowana. Do kościoła, do krypty gdzie spoczywa Stanisława Leszczyńska, pielgrzymują położne, matki, które za pośrednictwem zmarłej dziękują Bogu za szczęśliwy poród, dar macierzyństwa. W każdy wtorek odbywa się nabożeństwo w tych intencjach.
"Ludzie wspominają ją jako osobę niezwykle życzliwą i ofiarną" mówi proboszcz rodzinnej parafii Stanisławy Leszczyńskiej. "Nigdy nie spotkałem się z opinią, żeby komuś odmówiła pomocy, porady. Nie patrzyła na pogodę, zmęczenie. Zawsze szła bez słowa. Ona jest drogowskazem. Dziś, gdy brak jest szacunku dla ludzkiego życia, jej postawa to wyzwanie".

Wyjeżdżając z miasta, które nie leży nad rzeką, wiedziałam, że dano mi szansę poznania silnej, religijnej kobiety, która wbrew wszystkiemu, ale nie sobie i Bogu, walczyła o życie. W swoim heroizmie okazała się być skromną, wrażliwą kobietą w każdym calu, która mimo powagi tego, co robiła była pogodna. To dzięki niej poznałam też część niej samej, jej synów, którzy tak jak ona są świadectwem głębokiej wiary w Boga, który jawił się jako miłość także w obozie śmierci.
Na koniec spotkania zagrano "Dumkę wigilijną". Szkoda, że nie można opisać muzyki.

Memento

Raport położnej kończy się takimi słowami:
"Jeżeli w mej Ojczyźnie - mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia - miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu, to wierzę w głos wszystkich położnych, wszystkich uczciwych matek i ojców, wszystkich uczciwych obywateli, w obronie życia i praw dziecka. W obozie koncentracyjnym wszystkie dzieci - wbrew wszelkim przewidywaniom - rodziły się żywe, śliczne i tłuściutkie. Natura przeciwstawiając się nienawiści, walczyła o swoje prawa uparcie, niezłomnymi rezerwami żywotności. Natura jest nauczycielką położnej. Razem z nią walczy o życie i razem z nią propaguje najpiękniejszą rzecz na świecie - uśmiech dziecka".

"Jak otrzymałem dyplom, mama dała mi trochę pieniędzy, bym kupił sobie instrument, który przepadł w czasie wojny" kończy pan Bronisław. "Przygotowała wspaniały posiłek i powiedziała: "Wierzę, że nie dokonasz żadnego zabiegu. Bo wtedy musiałbyś przestać uważać się za mojego syna".

* W 1992 r. został rozpoczęty proces beatyfikacyjny bohaterskiej położnej Stanisławy Leszczyńskiej.

"Stanisława Leszczyńska"
Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

niedziela, 18 grudnia 2011

"Obchodziło ją wszystko poza nią" (10)

Codzienność

Bronisław Leszczyński: "Czasem nie słuchałem mamy. Raz powiedziała, że biegłaby przede mną i zbierała kamyczki, bym się nie potknął. Kiedyś uczyłem się pod sosenkami. Nagle patrzę, na stoliku leży brzoskwinia. Mama cichutko podeszła i położyła ją. Zawsze jak się kąpałem, to wiedziałem, że mama obserwuje mnie z brzegu".
Henryk Leszczyński: "Oni się kochali. Tata powiedział dziadkom, że gdyby mieli przeszkodzić jego małżeństwu, to przyjdzie na próg i umrze. Gdy w pracy jakaś kobieta dała tacie bilecik, w którym napisała, że chciałaby się z nim spotkać, przyniósł to mamie.

W domu było proste jedzenie. Po wojnie, gdy wróciłem z Gusen, mama chciała przygotować rybę w galarecie. Kupiła karpie, a ciężko je było dostać. Poszedłem do mamy i mówię, że te karpie są takie żywe, poprosiłem, by je uwolnić. Mama pozwoliła. Lubiła rodzinne spotkania. Weseliła się ze szczęśliwymi, smuciła z nieszczęśliwymi. Szczególnie była uczulona na tragedie dzieci i osób starszych. Żyła jakby poza sobą. Obchodziło ją wszystko poza nią".

Bronisław: "Na uroczystościach u babci stoły uginały się od smaczności, ale jak wracaliśmy do domu, mama podawała rybę w galarecie. To było nieekonomiczne, ale mama chciała zakończyć wieczór w ten sposób, byśmy razem zjedli w domu, bo na przyjęciu byliśmy rozproszeni. Mama mało piła alkoholu, ale na święta robiła tzw. grzankę. Raz, gdy szkole zapytano, czy nas rodzice rozpijają, to powiedziałem, że tak, bo raz w roku mama częstuje nas grzanką. Lubiła gotować, piec jabłeczniki, ciasto drożdżowe. Robiła na szydełku firany, zasłony, obrusy".
Henryk: "Jej firany jeszcze wiszą. Nie wiem, kiedy miała na to czas".

Bronisław: "Najbardziej lubiła niebieski, różowy i żółty kolor. Raz, gdy ubrała niebieską koszule, to poprosiła "powiedz, że jestem ładna." Do niej często przychodziły kobiety, by się poradzić w sprawach mody. Także Żydówki: Rytka, Ana, bardzo elegancie damy. Mama miała coś z rabina, ten też przychodził się jej radzić".
Henryk: "Jak ją zobaczył po wojnie - płakał".
Bronisław: "Pewnego razu, gdy mama zachorowała, przyszły Żydówki i powiedziały, że w bożnicy odprawiane jest za nią nabożeństwo".

Bronisław: "Gdy szedłem pierwszy raz do szkoły, mama mi dała piękną, wielką gruszkę. Płakała. Spytałem, dlaczego. Odpowiedziała, że to pierwszy dzień mojej pracy. Drugi raz w szkole była w mojej sprawie na studniówce. Usiadła koło łacinnika i powiedziała, że jedną dwóję to postawił jej. On na to, że nie pamięta, aby ją uczył. Mama zaczęła opowiadać. Mówiła, że długo się uczyłem, a ona nie pozwala całego życia tracić na naukę i zgasiła światło w pokoju. Gdy powiedziałem, że mogę być pytany i że dostanę dwóję, jak się nie przygotuję, to odrzekła: "raz dostaniesz". Profesor powiedział, że nie wiedział o tym, a mama mu na to, że jakby się zainteresował, dlaczego uczeń, który zawsze jest przygotowany raz nie był, to by wiedział.
W Gdańsku na asystenturze przyszedłem raz w niedzielę po Mszy św. do zakładu. Rozłożyłem książki, nagle dzwonek. Schodzę na dół, patrzę: profesor. Pomyślałem, że też chce popracować. Jak mnie zobaczył, kazał iść na górę do swojego gabinetu. Tam powiedział: "Bronku, ile pracujesz w powszednie dni to wystarczy. Utykając przyszedłem tu specjalnie, bo wiedziałem, że przyjdziesz i stracisz niedzielę. Proszę, idź na plażę, znajdź dziewczynę, idź do kawiarni, czy co innego. Nie można płacić złotówką za grosz. Proszę cię, wyjdź!>> Wyszedłem niezadowolony, ale to był jeden z najpiękniejszych dni, jakie wspominam z Gdańska. I tak sobie pomyślałem, że on był podobny do mamy. Nie wolno za dużo.
Gdy przed maturą powiedziałem, że nigdy nie byłem na wagarach, to mama spytała, kiedy bym chciał pójść. Namówiłem kolegów, mama dała kanapki, zrobiliśmy sobie zdjęcia i poszliśmy. Następnego dnia w szkole, gdy zapytano gdzie byliśmy, odpowiedzieliśmy, że na wagarach, Nauczyciel nie uwierzył. Powiedział: "bez głupich żartów".

Henryk: "Nakazała modlić się do swojego patrona. Oprócz tych ze chrztu, mama dała nam jeszcze jednego. Braciom św. Józefa i Stanisława Kostkę, mnie św. Antoniego, siostrze św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Jak przyszły ciężkie chwile okazało się, jakie to było owocne, choćby w Gusen. Przecież nie powinienem stamtąd wyjść żywy.

Mama mówiła, żebym nie krzywdził ludzi, a pracowałem przecież jako radca prawny. Czasem strona przeciwna, przegrana w procesie, na piśmie składała mojemu zakładowi gratulacje. Raz nawet wystąpiłem przeciwko swojemu zakładowi, gdy chodziło o ludzką krzywdę".
Bronisław: "Raz "Ślepy Maks">, jeden z bandytów, przyszedł zobaczyć mamę, bo chciał się dowiedzieć, kim ona jest, bo była równie znana jak on. Wołano na niego "ślepy", bo strzelił w ciemność i zabił rosyjskiego żandarma".

Henryk: "Mówi się o niej <>, ale ona jest też matką Bałut. Pamiętam, jak kiedyś do mnie jeden podskoczył, to drugi powiedział mu, aby uważał, bo zaczyna z synem Leszczyńskiej". (cdn)

"Stanisława Leszczyńska"
Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

piątek, 16 grudnia 2011

"I to Dzieciątko było z nią w Oświęcimiu..." (9)

Wdzięczność

Pewien redaktor po "Oratorium oświęcimskim" - utworze literacko - muzycznym, który powstał na cześć pani Stanisławy - podszedł do niej i powiedział, że współczuje jej tego, że była w Oświęcimiu. Leszczyńska odpowiedziała, że nie trzeba, bo ona dziękuje Bogu za to, że mogła tam być.
"Mama wyszła z Oświęcimia nie jako bohaterka" mówi pan Bronisław. "Ona spełniła swój obowiązek. Była doradczynią, przywódczynią, słuchano jej. Ludzie się załamywali, a mama organizowała nabożeństwa. Także Żydówki przychodziły się modlić. Więźniarka Henia na znalezionym kartoniku narysowała Matkę Bożą Niepokalaną. I tak, w tajemnicy rozsiewano iskierki nadziei, otuchy.
Matka Teresa z Kalkuty powiedziała, że świętość polega na wypełnianiu swoich obowiązków. Mama to czyniła. Jej życie dowodzi, że nie ma takich warunków, w których można zmusić kogoś do zabicia dziecka, nawet w obozie śmierci.
Gdy mama spotkała się po latach w Warszawie z dziećmi, które przyjęła na świat w obozie, to powiedziała, że to był jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Jak mnie proszą, bym mówił o mamie, to traktuję jej postać jako pretekst, by mówić o dramacie dziecka. Mama zawsze była przeciw aborcji. Broniła bezbronnych dzieci".

Anioł dobroci

Kobieta, która znała pani a Leszczyńską jeszcze przed wojną, przysłała list, w którym napisała: "11 sierpnia 1933 urodziła się moja córka Julita, a poród odbierała wtedy Stanisława Leszczyńska. Gdy tylko weszła, przeżegnała się, a potem uczyniła znak krzyża nade mną. Urodzone dziecko wzięła na ręce i nad nim też uczyniła znak krzyża. Po czym powiedziała do mnie: "Ma pani śliczną córkę". Opiekowała się mną po porodzie, udzielała mi potrzebnych rad oraz wskazówek dotyczących karmienia i wychowania dziecka. Ta kobieta o matczynej dobroci, była niezwykle troskliwa i opiekuńcza. Odniosłam wrażenie, jakby anioł dobroci wstąpił do mojego domu, by okazywać pomoc mnie i mojemu dziecku w ważnej dla nas potrzebie. Teraz modlę się o jej rychłą beatyfikację".
"Jak pani widzi ludzie często o niej mówili, "anioł dobroci" - stwierdza pan Henryk. "Mówiła, że jak brała dziecko na ręce, to miała wrażenie, że trzyma dzieciątko Jezus. I to Dzieciątko było z nią w Oświęcimiu i dlatego nic się jej nie mogło stać. Przed taką postawą nawet diabeł pierzcha".

"Stanisława Leszczyńska"
Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

wtorek, 13 grudnia 2011

"Nigdy nie widziałem jej bezradnej. " (8)

Bez lęku

Synowie, a także autorzy listów mówią, że pani Leszczyńska kochała ludzi, że była pełna serdeczności, uśmiechu.
"Cieszyła się drugim człowiekiem" wspomina pan Bronisław. "Gdy szła ulicą, umiała z każdym rozmawiać. Jak szła do pracy, zostawałem sam i bałem się. Ale jak mama mnie wykąpała, ubrała w czystą koszulkę, to mimo tego że odchodziła, czułem się bezpieczny".

"Przy niej człowiek był spokojny, nie czuł lęku" uzupełnia pan Henryk. "W czasie okupacji myślałem, że przy mamie bym się nie bał. To samo mówiły oświęcimianki, jej pacjentki. Mówiły też, że była aniołem. W niej była ogromna siła moralna. Była delikatna i mocna zarazem. Nigdy nie widziałem jej bezradnej. A co ona mogła mieć w Oświęcimiu: znalezione nożyczki, brud, szczury, czerwonkę, tyfus? Mama oddawała swój chleb i lekarstwa chorym. Prostymi słowami potrafiła dotrzeć do człowieka. Po jej śmierci jedna kobieta opowiedziała mi, że mama przez dwie noce i dwa dni pomagała jej rodzić. Ta kobieta wspominała, jak mama plotła jej warkocze, jak jej pomagała w bólu".

"Pewnego razu obudziłem się" - dodaje pan Bronisław - "Patrzę - śliczne niebo, słońce, obok mnie zboże. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Poszedłem na pagórek, zobaczyłem Pilicę. I wtedy uświadomiłem sobie, że jestem poza domem, że rodzina w obozach, a przez chwilę myślałem, że są wakacje, że zobaczę mamę czekającą na mnie. To była najszczęśliwsza chwila w czasie wojny, bo zapomniałem na moment o całej tragedii.
Pierwszy dzień wojny? To imieniny moje i ojca. Byliśmy w Rosanowie. Nie wiedziałem, jak ojca przywitać. Pomyślałem, że na białej ścianie narysuję jego portret. Nie miałem fotografii, a bałem się, że z pamięci mi nie wyjdzie. Mówiono, że jestem do ojca podobny. Postanowiłem więc, że najpierw narysuję siebie, a potem przerobię na ojca. Brata Stanisława poprosiłem, by zapalił ognisko i przyniósł trochę węgla. Rysowałem, ale wychodziła mi smutna twarz. I co nie poprawiałem, to ujawniał się coraz większy smutek. Liśćmi kasztanowca przyozdobiłem portret. Gdy przyjechał ojciec, powiedział, że mamy wojnę. Nieraz mi się to przypomina, jak patrzę na liście kasztana. To był wstęp do wojny.
Potem z bratem pracowaliśmy w szpitalu wojennym, Henryk pracował z ojcem - jako ochotnicy gasili pożary. W miejscu gdzie mieszkaliśmy, na Bałutach, w najstarszej dzielnicy Łodzi, powstało getto. Stałem na czele organizacji narodowo-chrześcijańskiej, miałem pod opieką Łódź północną.

We Lwowie byłem kierownikiem dwóch podziemnych drukarni. Wydawaliśmy Słowo Polskie i inne rzeczy. Znowu aresztowanie. W 1939 we Lwowie byłem prezesem Bratniej Pomocy, zaliczano mnie więc do personelu uczelni. Jak NKWD przyszło, to wzięło wszystkie dane, ostrzeżono mnie, musiałem uciekać. I tak tu NKWD, tam gestapo. Unikałem więc wojska. Gdy przyjechałem do Łodzi, była już u mnie policja. W Poznaniu skończyłem studia, ale się nie meldowałem. W Gdańsku to samo, dopiero po amnestii się meldowałem. UB mnie wzywało. Jak przychodził list, to się bałem, że to wezwanie i tak w kółko. Dopiero po 1990 roku, po przewrocie, mogłem być spokojniejszy". (cdn)

"Stanisława Leszczyńska"
Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

poniedziałek, 12 grudnia 2011

"W naszej rodzinie miłość wiodła prym..." (7)

Niebo

Raz na Wigilię pani Stanisława dostała paczkę z chlebem od rodziców. Pokroiła go i na kawałku tektury częstowała nim kobiety w baraku. To był opłatek, zakazany. Nagle w baraku zapanowała cisza, ręce i oczy znieruchomiały. Przyszedł Mengele.
"Matka szukała jego wzroku, on spuścił oczy i powiedział, że przez mały moment wydawało mu się, że jest człowiekiem" mówi pan Bronisław. "I komu to mówił, więźniowi, Polce. Odszedł, nie było prześladowań. Ludzie widzieli, że ona miała nad nim przewagę".

Stanisława śpiewała współwięźniarkom, pan Bronisław cytuje słowa mamy: "Po prostu śpiewałam, gdy już nic nie mogłam zrobić, by im pomóc". Wojna to nienawiść, przemoc, zbrodnia. Pan Bronisław powtarza, że na świecie wypróbowuje się broń masowej zagłady w oparciu o intelekt, o doświadczenie, ale bez szacunku dla ludzkiego istnienia. A szacunek jest przecież formą miłości. Rozum oddzielony od miłości prowadzi do zbrodni.

"Bóg stworzył świat z miłości" - wyjaśnia pan Bronisław. "Zamknął treść miłości w życiu, które jest jej przejawem. Piękno jest cechą miłości. Norwid powiedział, że jest kształtem miłości. Ja wolę powiedzieć, że piękno jest obliczem miłości, bo w twarzy ujawnia się oddziaływanie psychiczne człowieka.
Miłość jest irracjonalna, rośnie w miarę daru i intelekt nie jest w stanie tego zrozumieć. Dla mnie mądrość to ukierunkowanie rozumu przez miłość. Wszyscy, a szczególnie filozofowie, starają się zdefiniować miłość. Każdy to sobie jakoś interpretuje, czasem wykoślawia, a przecież miłość jest sensem, treścią życia, istnienia.
To najgłębsza cecha Boga. Miłość jest obecnością Boga w człowieku, a my się często do tego tak mało przyznajemy.
Piękno np. objawia się w kwiatach, one są kształtem miłości w pięknie. To uczy pokoju, szacunku do istnienia, trudno zdeptać różę. Piękno daje szczęście i uczy miłości.
Patrząc na świat, na piękne dziewczyny, na piękne owoce, kwiaty, budynki, słuchając wiatru, czuję się dobrze.

Jako lekarz nie wierzę w śmierć. Wierzę, że jej siła przestanie kiedyś istnieć. Jak rozpoczynałem pracę, to myślałem, że w szpitalu nie pozwolę, by ktoś umarł. Raz, jeden pacjent "śmiał" umierać. Reanimowałem go. Następnego dnia pielęgniarka powiedziała, że osoba, którą przywróciłem do życia, prosi o wizytę. Poszedłem z uśmiechem, oczekiwałem wdzięczności. A ten mężczyzna popatrzył na mnie smutno i rzekł: "Co pan zrobił?". Nie umiał tego przekazać, ale doszedłem do wniosku, że doświadczył czegoś pięknego, a ja z powrotem ściągnąłem go na to śmietnisko ziemi. Obecnie nie pracuję i źle się czuję, bo nie obserwuję na bieżąco, co się dzieje w medycynie.

Mama nie bała się śmierci. Ja parę razy miałem poważne wypadki samochodowe, strzelali do mnie, nie trafili - byłem wtedy szczuplejszy. Nie przeżywałem tego dramatycznie. Jeżeli mówimy o mamie, to należy zaznaczyć, że w naszej rodzinie miłość wiodła prym. Objawiało się to m.in. w pięknie odnoszenia się do siebie. Jak byliśmy w domu, to cały świat był daleko. W domu panował inny nastrój, była piosenka, śpiew, dowcip, pocałunek, patrzenie w oczy, kwiaty.
Małe niebo". (cdn)

"Stanisława Leszczyńska"
Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

niedziela, 11 grudnia 2011

"...przed każdym porodem modliła się" (6)

Obraz Śmierci

W Oświęcimiu śmierć codziennie zaglądała w oczy zarówno starszym, jak i tym, co dopiero zobaczyli ten świat. Mimo to matki śpiewały swoim maleństwom kołysanki. Z baraku nie można było wychodzić, choćby po to, by wyprać pieluszki. W raporcie można przeczytać: "Wyprane pieluszki położnice suszyły na własnych plecach lub udach, rozwieszanie ich bowiem w widocznych miejscach było zabronione i mogło być karane śmiercią". Do maja 1943 roku wszystkie urodzone dzieci były topione przez Niemki Klarę i Pfani, i wyrzucane na pożarcie szczurom. Pierwsza z nich była położną, która do obozu trafiła za dzieciobójstwo. Po wspomnianej dacie Niemki mordowały przede wszystkim żydowskie niemowlęta, a dzieci niebieskookie i jasnowłose odbierano matkom i wysyłano do Nakła, by tam "wychować je na prawdziwych Niemców". Leszczyńska te dzieci w niewidoczny dla SS-manów sposób tatuowała, by móc je w przyszłości rozpoznać. Nie było możliwości przechowania żydowskich dzieci z innymi, bo Klara i Pfani pilnowały rodzące Żydówki. Dzieci, którym pozwolono żyć w większości były skazane na umieranie powolną śmiercią głodową, bo wychudzone matki nie miały mleka. Z obozu, na ponad trzy tysiące, które narodziły się przy Stanisławie Leszczyńskiej, wyszło tylko trzydzieścioro.

Mateczka

Niemiecki personel przychodził obserwować położną, przy której rodzące nigdy nie miały pęknięcia krocza ani nie było wypadków śmiertelnych wśród noworodków. Mengele pytał, ile dzieci zmarło zaraz po porodzie. Usłyszał, że żadne. Nie dowierzał, bo w najlepszych klinikach uniwersyteckich nie było takich przypadków. Pani Stanisława przed każdym porodem modliła się, potem dziękowała Bogu na szczęśliwe rozwiązanie. Następnie był chrzest. Często proszono ją, by była chrzestną. Odmawiała. Mówiła, że może nie przeżyć, a młodsze mają szansę.

"Pewnego razu Mengele ją obserwował, i gdy miała chwilę przerwy powiedział:"Mutti ("mateczko", wszyscy ją tak nazywali), widziałem, że się dużo napracowałaś, musiałaś więc sporo zarobić. Musisz postawić piwo," - wspomina pan Bronisław. "Mama znała się na żartach, powiedziała, że każe przynieść stół, nakryje go i pośle po piwo. Ten wielki bandyta był lisio przymilny, chociaż teoretycznie chciał się z nią napić piwa. Zastanawiałem się, dlaczego mamy nie zastrzelono, nie wysłano do komory gazowej. Henryk w obozie został kiedyś przyłapany przez kapo na uczeniu, a to było zabronione. Brat wyszedł z tego. Zauważył, że kapo jest inaczej ubrany, powiedział mu, że elegancko wygląda w nowej marynarce. Ten, który nie mógł się nikomu podobać, gdy to usłyszał, zmiękł. I chyba tak samo było z mamą. Ona wiedziała, że trudno jest zniszczyć w kimś człowieczeństwo".
Mengele uciekł przed ludzką sprawiedliwością. Ukrył się w Ameryce Łacińskiej. Utonął w 1979 roku w morzu u wybrzeży Brazylii.
"Mama o nikim źle nie mówiła, nawet o nim" - stwierdza pan Henryk.

Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

sobota, 10 grudnia 2011

"Mama odpowiedziała, że nie wolno zabijać dzieci" (5)

Narodziny wśród śmierci

Warunki, jakie panowały w obozie dalekie były od sterylności. Brakowało wody, brud, robactwo, wszy, szczury i sąsiedztwo ciężko chorych na czerwonkę, dur brzuszny i plamisty, tyfus, złośliwą pęcherzycę. Na 1200 chorych dziennie przypadało kilka aspiryn.
"W Japonii napisano, że raport mamy jest jednym z najcenniejszych dokumentów dotyczących drugiej wojny" dodaje pan Henryk.
"Gdy go opublikowano, nikt się tym nie zajmował. Dopiero po śmierci mamy pytano, czy mogło być tam tyle porodów?"

Pani Stanisława pisała: "Porody odbywały się na zbudowanym z cegieł piecu w kształcie kanału (...). Dzieci nie otrzymywały żadnych przydziałów żywnościowych ani nawet kropli mleka. Marły powolną śmiercią głodową. Towarzyszyła im wielka miłość i bezsilność matek (...) Spodziewająca się rozwiązania kobieta zmuszona była odmawiać sobie przez czas dłuższy przydzielonej racji chleba, za który mogłaby - jak to powszechnie mówiono - zorganizować sobie prześcieradło. Prześcieradło darła na strzępy, przygotowując pieluszki i koszulki dla dziecka, żadnej bowiem wyprawki dzieci nie otrzymywały".

Nie wolno zabijać dzieci

Pani Stanisława w proszku do zębów wniosła do obozu dokument upoważniający ją do wykonywania zawodu. Gdy dowiedziała się, że Niemka Klara, położna, zachorowała, zaszła drogę Mengelemu.
"Mama przez dwa lata była w szkole w Rio de Janeiro" kontynuuje pan Bronisław. "Niemieckim władała dobrze. Zastąpiła mu drogę, pokazała dokumenty i wyjaśniła, o co chodzi".
Niemka Pfani poinformowała panią Stanisławę, że jest rozkaz, aby każdego noworodka traktować jak martwego. Polka nie posłuchała. Pobito ją, nadal nie słuchała.

"Mama była małego wzrostu" wspomina pan Bronisław. "Jak się zastanawiała, to spuszczała oczy. Mengele podszedł do niej i zaczął mówić, że Oświęcim to nie pensjonat. Zagroził, że jak ujrzy pieluszkę, to ukarze śmiercią. Mama odpowiedziała, że nie wolno zabijać dzieci, że on to wie, bo jest lekarzem, składał przysięgę. Argumentowała, jak umiała. Pytałem mamy, jak on wtedy wyglądał. Powiedziała, że widziała tylko taniec cholew, że doskakiwał do niej, ale w pewnym momencie odszedł, odwrócił głowę i krzyczał: "Rozkaz to rozkaz!", że nie tylko on jest winien. Wtedy w Niemczech dużo pisano o bohaterstwie, a on nagle zobaczył, że więzień się nie boi i potrafi bronić innych, a w pewnym sensie także i jego". (cdn)

Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

czwartek, 8 grudnia 2011

"Pracowałam z modlitwą na ustach" (4)

Stanisława Leszczyńska urodziła się w Łodzi, 8 maja 1896. Była żoną Bronisława, najlepszego zecera w Łodzi, który zginął w powstaniu warszawskim i matką dla trzech synów i córki. Zawód położnej wykonywała przez prawie 40 lat. W "Raporcie Położnej z Oświęcimia", dokumencie wydanym w latach sześćdziesiątych, a powstałym w 1957, pani Stanisława pisze "Lubiłam i ceniłam swój zawód, ponieważ bardzo kochałam małe dzieci. Może właśnie dlatego miałam tak wielką ilość pacjentek, że nieraz musiałam pracować po trzy doby bez snu. Pracowałam z modlitwą na ustach i właściwie przez cały okres mej zawodowej pracy nie miałam żadnego przykrego wypadku".
"Kochała swój zawód, bo kochała dzieci" wspomina pan Bronisław. "To nie była łatwa decyzja, by zacząć się uczyć tego zawodu. Miałem trzy lata, siostra, Sylwia, rok. Mama zostawiła nas pod okiem zapracowanego ojca, dziadków i wyjechała na dwa lata".

Aresztowanie

W lutym 1943 roku wraz z córką i dwoma synami pani Stanisława została aresztowana przez gestapo, bo jej mąż, Bronisław, potajemnie wyrabiał dokumenty osobom zagrożonym przez gestapo. Synowie, Henryk i Stanisław, zostali osadzeni w obozach, w Gusen (kamieniołomy) i Mauthausen.
"W czasie aresztowania uciekłem" mówi pan Bronisław (syn). "Było dwóch gestapowców, jeden mówił, że będzie przed drzwiami, drugi miał pilnować. Na tyle znałem niemiecki, że zrozumiałem. Niemiec popełnił błąd, na chwilę schował pistolet. Walka z nim była dziwna. Gdy mnie trzymał za pas, siostra gryzła mu ręce. Wyrwałem się, przeskoczyłem przez poręcz, a siostra chwyciła gestapowca za szalik. Zaczął się dusić. Zanim ją odepchnął i strzelił, to już była taka odległość, że nie trafił. Wleciałem do mieszkania babki. Myślałem, że wyjdę przez okno, ale przed oknem stanęła karetka więzienna. Kiedyś będąc u babci, obserwowałem framugę i pomyślałem sobie: konewnik, garnki przesunąć, zasłonić to i nikt nie będzie wiedział, co tam jest. Prędko więc przesunąłem konewnik, woda się wylała, znalazłem gwoździe i młotek, przybiłem płótno na ramę i się schowałem. Przyszli Niemcy. Wyrzucali kapustę kiszoną z beczki, kartofle, nie wiedzieli, co robić. Dwa razy wracali. Gdy wyszedłem, to spostrzegłem na krześle ubranie babci. Wciągnąłem je na siebie. Przedarłem się przez tłum, a zgraja dzieciaków za mną. Widziały, że idzie przebrany chłop. Znalazłem się u znajomych. Gdy ich potem odwiedziłem i zapytałem, czy mnie pamiętają, odpowiedzieli "oczywiście, że panią poznajemy". Cała rodzina mogła uciec, ale mama jak usłyszała strzelanie, to myślała, że mnie zabili".

Pani Stanisława wraz z córką została przewieziona do Oświęcimia, gdzie przez dwa lata pełniła posługę położnej. W tej służbie pomagała jej córka oraz współwięźniarki, m.in. lekarki Janina Węgierska i Irena Konieczna. (cdn)

Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

środa, 7 grudnia 2011

"W jednym pantofelku"(3)

"Jak się człowiek przebudzi, to zwykle udaje mu się trafić nogą tylko do jednego pantofla" - mówi Bronisław Leszczyński, lekarz, syn Stanisławy Leszczyńskiej, położnej. "Mamę jak wzywano w nocy, to często właśnie w jednym pantoflu wybiegała. I tak się też modliła do Matki Bożej: załóż, chociaż jeden pantofelek, ale przybądź z pomocą. Mama mówiła, że się nigdy nie zawiodła".

Przyjechałam do Łodzi z wielką obawą. Miałam poznawać historię życia kobiety, o której niewiele słyszałam. Wiedziałam, jak się nazywała, że była położną w Oświęcimiu i że obecnie trwa jej proces beatyfikacyjny. W Krakowie zdobyłam kilka artykułów na jej temat, czasu na czytanie książek nie miałam, tak więc jako ignorant z kilkoma adresami i numerami telefonów wyruszyłam w drogę. To, co znalazłam na miejscu, zaskoczyło mnie.

Spotkałam dwóch uroczych nietuzinkowych, szarmanckich panów, synów Stanisławy Leszczyńskiej, Bronisława i Henryka, którzy przyjęli mnie jak kogoś z rodziny. Rozmawialiśmy długo, wspominając - jak się okazało niezwykłą postać - dotykaliśmy tego, czym jest miłość, piękno, bohaterstwo, śmierć, grzech. Wszystko to przebiegało w ciepłej atmosferze pierwszych dni sierpnia. Zajadaliśmy borówki, poziomki, winogrona. Stół się uginał, a ja protestowałam mówiąc, że nie wiedząc, co mnie czeka, zjadłam obiad. Czasem przerywaliśmy, by posłuchać gry Henryka i Bronisława na fortepianie, cytrach. Miałam okazję wysłuchać melodii piosenek, które śpiewała pani Stanisława. Na pamiątkę dostałam pierścień do gry na cytrze zrobiony z damskiej wsuwki do włosów, bo takie dają lepszy dźwięk niż te robione fabrycznie.

"Cytra to instrument, który wzrusza" - mówi Bronisław Leszczyński. "Mama lubiła jej słuchać. Mnie nieraz trudno było coś zagrać, a ona umiała to zaśpiewać. Lubiła śpiew, pamiętam piosenkę Wesoły skowronek i inne".
"Dopiero przed śmiercią zapytałem, skąd ją zna" - dodaje Henryk, prawnik, muzyk, kompozytor, wykładowca kontrapunktu, instrumentacji, kompozycji. "Okazało się, że był to rosyjski wiersz, do którego mama ułożyła melodię, gdy miała piętnaście lat. Śpiewała nam to jako kołysankę. U mamy cytra zawsze była na stole. Zresztą o mamie wolę mówić muzyką niż słowami. Nieraz śpiewaliśmy z nią na dwa głosy. (cdn)

Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

wtorek, 6 grudnia 2011

Zapiski Oświęcimskie (2)

część III (fragmenty)

Przełomowym dniem w naszym życiu stał się 18-ty stycznia 1945 r. Front ze wschodu był już tak blisko, że SS-mani w panice opuścili Oświęcim. Pozostali tylko nieliczni żołnierze wermachtu. Chaos panował w naszym obozie od samego rana.

Niemcy w pośpiechu organizowali transporty na zachód. Matki wykorzystywały stołki, które odwrócone do góry stanowiły rodzaj sanek. Na nie upychano tobołki i sadzano te dzieci, które nie zostały jeszcze wywiezione.

Wiele moich towarzyszek tych z dziećmi i tych jeszcze przed rozwiązaniem tego dnia opuściło obóz eskortowane przez żołnierzy. Dla nielicznych los był łaskawy. Na ogół słabsze ginęły w transporcie.

Opatrzność czuwała nade mną. Trzy razy próbowałam dołączyć się do transportu i trzy razy zamykano przed nami bramę.

W nocy z 18 na 19 stycznia 1945 źle się poczułam. Koleżanki zmusiły mnie, abym udała się na rewir położniczy. Następnego dnia w południe urodziłam pierwsze moje dziecko - córkę. Poród przyjmowała położna Stanisława Leszczyńska, która miała wielkie zasługi w ratowaniu wszystkich noworodków, nawet żydowskich (Była ona jedyną położną, która stanowczo sprzeciwiła się rozkazowi Niemców uśmiercania noworodków. W latach 1943-45 odebrała w Oświęcimiu ponad 3 tysiące porodów). Lekarką ginekologiem była dr Konieczna. Jak zwykle poród odbył się na przewodzie kominowym, publicznie. Stanisława Leszczyńska odznaczała się wielkim spokojem i wiedzą fachową. Nic jej nie potrafiło wyprowadzić z równowagi. Kiedy dr Irena Konieczna ostrzegła, że nie mają już podstawowych środków i lekarstw - Pani Leszczyńska zaczęła się modlić. Poród odbył się prawidłowo, bez żadnych komplikacji dla mnie i dla dziecka. Niemniej z transportów warszawskich na skutek różnych okoliczności przeżyło tylko 5% noworodków. Po mnie urodziły jeszcze dwie kobiety i tego dnia po raz ostatni widziałam na bloku żołnierza wermachtu.

Znajdowaliśmy się między dwoma frontami. Cofający się hitlerowcy i nadchodząca armia radziecka wraz z oddziałami polskimi tzw. Kościuszkowcami. Ciężkie chwile przeżywały matki, szczególnie te z noworodkami. Śnieg wdzierał się przez szpary w dachu, więc maleństwa układano nie pod ścianami lecz z brzegu koi, gdzie było nieco cieplej. Pożywienie organizowało się we własnym zakresie, przez te kobiety, które mogły zdobywać produkty z opuszczonych magazynów. Dieta dla karmiących matek była zupełnie nieprawidłowa. Te kobiety, które karmiły piersią nieraz ratowały oseski innych kobiet. Dokarmiano dzieci mlekiem z puszek nie zawsze odpowiednio przyrządzonym, co w efekcie mogło powodować zatrucia pokarmowe. Każdy dzień był coraz cięższy do przeżycia. Dr Konieczna i położna Leszczyńska bohatersko trwały na stanowisku mimo, iż mogły opuścić lagier, jako, że nikt już nas nie pilnował. Nadszedł taki dzień, że pociski krzyżowały się nad obozem i ogień zajął niektóre baraki. Wtedy położna Stanisława Leszczyńska zarządziła chrzest z wody wszystkich noworodków. Matką chrzestną mojej córeczki na moją prośbę została jedna ze współwięźniarek, Krakowianka, nauczycielka Władysława Broniszewska (była więźniarka Monte Lupich). Na ojca chrzestnego dla tych wszystkich dzieci wzięła Pani Leszczyńska więźnia wyznania prawosławnego, który przypadkowo pojawił się w pobliżu. Niestety nie byłam obecna przy tej ceremonii, gdyż od porodu prawie nie wstawałam.

Dnia 26 stycznia 1945 r. ujrzałyśmy Kościuszkowców, którzy weszli do naszego baraku. Nie zapomnę nigdy ich zaskoczenia na nasz widok. Akurat na piecu umierała na dyfteryt moja bliska towarzyszka, Halina Pia Pruszyńska, pozostawiając synka Krzysztofa i niedołężną matkę - staruszkę. I co najważniejsze, że poza tym jednym wypadkiem - nikt inny nie chorował na dyfteryt. Oficjalnie w mediach dzień wyzwolenia Oświęcimia obchodzi się właśnie 27 stycznia 1945 r.

5 lutego zorganizowano przewiezienie nas - matek z nowo narodzonymi dziećmi - do miejscowości Brzeszcze, odległej o 9 km. Inicjatorami tej akcji byli lekarz i nauczycielka pani Irena Ciarlówna oraz mieszkańcy Brzeszcz. Przysłano po nas wóz drabiniasty, gdzie ułożono polskie niemowlęta. Wielki wstrzšs przeżyłam, gdy po wyjściu z baraku zobaczyłam zmarznięte zwłoki mojej bliskiej koleżanki, Haliny Pii Pruszyńskiej i jej synka Krzysztofa.

Następnego dnia do szpitala w Brzeszczach zajechały wozy z pozostałymi matkami Rosjankami i dziećmi oraz z ich dobytkiem, który do tej pory udało się im zorganizować. Z wielką troską i poświęceniem mieszkańcy Brzeszcz zaopiekowali się nami. Sieroty wojenne trafiły bezpośrednio do miejscowych rodzin, które - chociaż wielodzietne - przygarniały je, nie patrząc na ich narodowość i pochodzenie.

Mieszkańcy zaopatrywali nas w ubrania i posiłki. Niestety zdarzały się takie przypadki, że nasze organizmy nie mogły strawić normalnego jedzenia i padały ofiarą ciężkich zaburzeń gastrycznych.

W szpitalu nasze niemowlęta zostały ochrzczone przez proboszcza a świadectwa tego aktu wpisano do ksiąg parafialnych. Niestety krótko trwała radość z poczucia wolności i stabilizacji. Dzieci zaczęły chorować a mniej odporne gasły. Zmarła też moja córeczka Ewa. Pochowano ją w jednej trumience z małym Jugosłowianinem (swoisty symbol braterstwa za życia i po śmierci) w jakimś prywatnym grobie na cmentarzu w Brzeszczach. Po paru latach - jak się dowiedziałam - dla zmarłych dzieci z obozu zrobiono specjalną kwaterę.

Tymczasem matka moja, wiedząc, że byłam więziona w Oświęcimiu skorzystała z nadarzającej się okazji i podążając za wojskiem radzieckim przyszła do baraku położniczego w lagrze. Dowiedziawszy się, że wszystkie kobiety z dziećmi przewieziono do szpitala w Brzeszczach, tam się udała. Nie będę opisywać momentu naszego spotkania. Wystarczy powiedzieć, że wszyscy świadkowie tej sceny płakali.

Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Krótki życiorys Sł. Bożej Stanisławy Leszczyńskiej (1)

W dzisiejszym świecie, zepsutym i zniszczonym nie ma miejsca na godną postawę życiową, bezinteresowną chęć pomagania innym. Teraz, brakuje nam odwagi, aby postępować inaczej, walczyć z ogólnie przyjętymi zasadami i panującymi stereotypami. Taką właśnie postawę, ok. 1943 roku przyjęła Stanisława Leszczyńska.

Urodzona w 1896 roku, całe swoje życie poświęciła aby nieść pomoc ludziom podczas wojen. W 1920 roku, wraz z mężem i dziećmi wyjechała do Warszawy, aby uczyć się w szkole położniczej. Ukończyła szkołę z wyróżnieniem, a wkrótce podjęła pracę w swoim zawodzie. Stanisława uwielbiała go i zachwycała się każdym nowo narodzonym dzieckiem. Lecz już wkrótce, a mianowicie w 1943 roku, jej szczęście miało się zakończyć na dwa ciężkie lata. Razem z córką zostały aresztowane przez gestapo i wywiezione do Oświęcimia. Tam, Leszczyńska zostaje położną obozową i w nieludzko ciężkich warunkach, przy upale, bez jakichkolwiek środków higienicznych, odbiera porody. Jednak prawdziwą próbę, przeszła dopiero wtedy, gdy doktor Mengele, kazał zabijać jej każde nowo narodzone dziecko. Położna nie mogła na to pozwolić, ukrywała je, opiekowała się nimi, robiła wszystko, aby przeżyły.

Stanisława razem z córką przetrwała obóz. Jej trzej synowie również wrócili z wojny, ale jej mąż, niestety zginął w Powstaniu Warszawskim. W 1970 roku, Leszczyńska spotkała się ze swoimi podopiecznymi z Oświęcimia i dziećmi, które uratowała.

W 1992 roku, jej postać została uwieczniona na Kielichu Życia, złożonym przez polskie kobiety na Jasnej górze. Rok później, Krakowska szkoła Położnych otrzymała imię Stanisławy Leszczyńskiej. W 1974 roku Stanisława Leszczyńska zmarła.

Życiorys tej niezwykłej kobiety, mówi już sam za siebie. Stanisława Leszczyńska, potrafiła zupełnie bezinteresownie pomagać ludziom, potrafiła sprzeciwić się innym, narażając własne życie. W dzisiejszych czasach, brakuje takich jak ona i dlatego postanowiłam ją opisać. Gdyby chociaż połowa ludzkości postępowała jak Stanisława, świat był by o wiele piękniejszy i bardziej wartościowy. Na co dzień myślimy tylko o sobie, nie widzimy, bądź nie chcemy widzieć cierpienia innych. Ujrzeć je - to pierwszy krok na drodze do niesienia pomocy. A niesienie pomocy - to szczęście dla nas samych, dlaczego więc tak bardzo go unikamy?

Krystyna Zambrzycka (Oświęcim – Numer P.64.160)

niedziela, 4 grudnia 2011

Zakończenie.

Gdyśmy tak przeglądali różne czynności człowieka, i to czynności, których samo ciało wykonać nie może, powiadamy, że człowiek oprócz ciała ma jeszcze duszę, duszę niezłożoną i nieśmiertelną.
O ileż więc przez to jestem szczęśliwszy od innych stworzeń!
Jakie dzięki powinienem składać Bogu za to, że dał mi duszę, przez którą wyniósł mnie ponad wszelkie stworzenie i przeznaczył do wieczności!
Jaka wdzięczność Bogu powinna napełnić moje serce za to, że obdarzył mnie tak wzniosłą duszą, która świat potrafiła upiększyć cudownymi obrazami, pełnymi wdzięku i życia rzeźbami, i rozsiała okazałe świątynie po całym świecie!
Duszą tak cudowną, która potrafi odczuć smutne położenie bliźniego, potrafi go pocieszyć i ulgę mu przynieść, która posiada moc wyrwania bliźniego z przepaści występków.
Oto wielkość człowieka.

A ta dusza jego, nienasycona nigdy szczęściem tu na ziemi, dąży ustawicznie do szczęścia w wieczności. I to ona daje człowiekowi poczucie wstydliwości, jakiego nie posiada żadne zwierzę. Tak zaś wspaniałą duszę mógł stworzyć jedynie Bóg, darząc ją pragnieniem wzbicia się ponad zwierzęce ciało. I wyraził tę duszę nie tylko w jej czynach, ale wyrył ją i w rysach twarzy.
Dusza jest tym dłutem, które potrafi wyryć cechy wzniosłości na czole myśliciela, ona także wyrzeźbi troski i cierpienia na twarzy człowieka. Dusza święta opromienia twarz naszą aureolą niebiańską i czyni ją miłą i pociągającą. Namiętna zaś wyciśnie piętno odrazy. Dusza nadaje oczom powagę i taką potęgę, iż człowiek opanuje najdziksze nawet zwierzęta.

Dusza obdarza człowieka wielkością, pięknością, i dlatego to powiedział Bóg: Uczyńmy człowieka na wyobrażenie i na podobieństwo nasze.
Przez duszę wlał Bóg w nas odblask podobieństwa swego.
Przez duszę posiadamy ten piękny rozum, który czyni nas podobnymi do Bogu, a przez rozum dążymy ustawicznie do prawdy, prawdy wiecznej, którą jest Bóg.
Bóg jest pięknością nieskończoną, my przez duszę uczestniczymy w tej odwiecznej piękności, żywiąc się tą samą prawdą, tym samem dobrem co On.
Dusza nasza, choć żyje w tak małym ciele, choć porusza się po tak małej ziemi, potrafi jednak przejść wszechświat niezmierzony, potrafi go badać i nie zatrzymywać się aż hen daleko w nieskończoności.
A ta wielkość, ta potęga duszy jest jeszcze tym większa, że żyje wiecznie. I dlatego to Bóg przez duszę uczynił człowieka panem i królem wszystkiego stworzenia na ziemi.

http://msza.net/i/cz20_07.html

sobota, 3 grudnia 2011

"Czy wszyscy ludzie utrzymują, że człowiek posiada duszę?"

Pomimo tak oczywistych dowodów na to, że w człowieku oprócz ciała musi być dusza, wielu mówi, że człowiek nie ma duszy - utożsamiają człowieka ze zwierzęciem. Nie myślmy, że ci, co tak mówią, niedawno doszli do tego, choć mówią, że do tego doszła najnowsza nauka. Już dawno przed Chrystusem Panem kłócili się uczeni między sobą, i jedni mówili, że człowiek posiada duszę duchową, która jest czymś zupełnie różnym od ciała, i że ta dusza, przeżywszy ciało, będzie żyła wiecznie. Inni znowu uczyli, że człowiek nic nie posiada prócz ciała i że ze śmiercią człowieka wszystko się kończy.

Najwięksi greccy filozofowie, jak Sokrates, Platon, Arystoteles, twierdzili, że człowiek posiada duszę i że ona jako duchowa musi żyć wiecznie. Także teraz wielu myślicieli, nawet tych, co w Boga nie wierzą i którzy by chcieli, żeby człowiek nie miał duszy, mówi jednak, że trudno, aby samo ciało wykonywało tyle duchownych czynności. Tymczasem wielu mędrków wyśmiewa się z tego. Uczeni, zebrawszy się w Monachium w 1896 r., a w Paryżu w 1910 r., uznali, że jest coś w nas oprócz ciała, coś "niepoznawalnego".

Mędrkowie mimo tego twierdzą, że człowiek nie ma duszy. Zapytajmy ich wobec tego: Czym jest człowiek? Odpowiedzą: "Zwierzęciem". Bo przecież ma ten sam początek, co zwierzę, rodzi się tak samo jak zwierzę, żyje tak samo obok siebie jak zwierzę, a potem ginie jak zwierzę. I myślicie, że ludzie boją się takiego poniżenia? Wcale nie, wielu chce się zrównać ze zwierzęciem, a bardzo wielu woli być tym samym, czym biedne stworzenie, byleby się sprzeciwić w jakikolwiek bądź sposób nauce Kościoła. Toteż z całą siłą popierają swoją naukę, starając się wykazać, że człowiek nie posiada duszy.

I taka nauka wielu się podoba, bo jeśli człowiek nie ma duszy, nie potrzebuje walczyć ze swoimi namiętnościami, ale może swobodnie popuścić im wodze, nie obawiając się żadnych kar, ponieważ już tu kończy się jego życie. Dlatego to wielu z nich mówi, że największymi rzeczami w życiu to rozkosz i używanie, a sam człowiek jest tylko tym, czym się karmi, bo przecież wyrósł przez to, że jadł.

Aby szerzyć swoją przewrotną naukę, używają wszelkich środków i dlatego to mówią, że najnowsza nauka wykazała, że człowiek rozwijał się powoli sam z ziemi, gdy ją słoneczko ogrzało, a deszcz zwilżył. Powstały najpierw najmniejsze stworzonka, których gołym okiem dojrzeć nie można, te zaś rozwijały się coraz dalej, aż wyrosły później na słonia, niedźwiedzia, małpę, a potem na człowieka.
Próbują i nasi uczeni zrobić z ziemi takie małe stworzenia i chcą nam pokazać, że z niedźwiedzia urodzi się małpa, a z małpy człowiek, ale to im się nie udaje. Dawno już przed Chrystusem Panem poganie, nie uznając Pana Boga, mówili, że wszystko, co żyje na świecie, powstało samo ze siebie, a nikt tego nie stworzył.

Czytałem książkę wielkiego uczonego protestanta, który do niedawna jeszcze nie wierzył w Boga. W tej książce mówi on: "Po co mi wierzyć tym, co uczą, że żyjące stworzenia powstały same z siebie, a człowiek rozwinął się z niższych zwierząt? Ja wolę wierzyć, że Bóg jest Stwórcą wszystkiego, bo to wydaje mi się mądrzejsze i widoczniejsze. A my mamy im wierzyć, że człowiek jak inne zwierzę nie posiada duszy, i to dlaczego? Bo oni jej nie widzą, więc nikt jej widzieć nie może! Dobrze moi panowie, lecz my wiemy, że człowiek ma duszę i wiemy o tym na pewno, wobec czego nie potrzebujemy wierzyć. Nie pokażemy wam jej tak, jak nasz nos lub ucho, bo wy byście wygrali. Wtedy nie byłoby duszy, ale coś materialnego, co byście mogli nazwać sercem, żyłą. Tymczasem dusza jest czymś duchowym, niematerialnym, czego nie można zobaczyć ani dotknąć. Z pewnością, gdyby człowiek nie miał mózgu, to by nie mógł myśleć. Gdy człowiek ma mózg uszkodzony, staje się obłąkany. Gdyby człowiek nie miał wnętrzności, nie mógłby żyć. Pochodzi to stąd, że dusza i ciało ściśle łączą się ze sobą, ale dusza nie jest tym samym, co ciało. Jak człowiek nie jest samym ciałem, tak też nie jest samym duchem, ale składa się z duszy i ciała, a bez ciała człowiek nie jest człowiekiem".
Więc w człowieku prócz ciała jest pierwiastek inny zupełnie od materii, który istnieje samoistnie, i jest duchowy, a nim jest dusza.

Skąd o tym wiemy? Mówi nam o tym nasze własne przeświadczenie. I takie przeświadczenie mamy nie tylko my chrześcijanie, ale o ile historia zna najdawniejsze ludy na całym świecie, to ani jeden naród nie wątpił, że człowiek ma duszę, która będzie żyć wiecznie. Mamy bardzo stare dzieła Chińczyków i Indów, które uczą, że dusza ma się kiedyś połączyć z Bogiem, aby tam zażywać największego szczęścia. W starym Egipcie uczyli, że dusza, odpokutowawszy za wszystko, otrzyma wieczne szczęście. Grecy podobne mieli przekonanie. U innych zaś ludów spotykamy rozmaite praktyki, które wskazują, że ci ludzie byli przekonani, iż posiadają duszę nieśmiertelną. Wszędzie, o ile wiemy, narody przestrzegały, by ciała umarłych grzebano, bo inaczej dusza umarłego podlega wielkim cierpieniom. U wielu także ludów spotykamy nagrobki, na których umieszczana jest prośba o modlitwę za duszę. Przekonanie o istnieniu duszy nieśmiertelnej znajdujemy nie tylko u ludów, u których cywilizacja stała wysoko, ale i u najbardziej dzikich, jak na przykład u Cymbrów.

A czy dziś ludzie mówią inaczej? Śmiało można powiedzieć, że cała ludzkość ma przekonanie, iż człowiek posiada duszę nieśmiertelną. Nielicznych uczonych, którym pycha zaćmiła rozum, jak też takich, którzy wierzą tym uczonym, należy raczej zaliczyć do wyjątków. A nawet gdy weźmiemy najgorszych ludzi, najzagorzalszych zbrodniarzy, to prędzej czy później ruszy ich sumienie, gdy przypomną sobie, co to będzie z ich biedną duszą po śmierci. Najzagorzalsi grzesznicy, którzy zapomnieli zupełnie o duszy, na łożu śmierci o niej sobie przypominają.

Skąd mamy takie przekonanie o duszy? Pewnie, że i tradycja i wewnętrzne przeświadczenie mówi nam o tym, ale przede wszystkim mówi nam o tym zastanawianie się nad działaniem duszy. A jakie jest to działanie duszy? Oto przede wszystkim to objawy życiowe, których żaden uczony pojąć nie może i nie może zdać sobie sprawy z tego, przez co istota jest żywa. Wiedzą oni, że każda istota żyjąca różni się od martwego ciała, widzą oni w człowieku takie odrębne właściwości i czynności, jakich nigdzie nie widzą poza człowiekiem. Co to jest, pytają, co w nas wykonuje takie czynności? Jest to dusza, odpowiadamy, duchowa i niezłożona. Duchowe jest to, co jest niezależne od ciała. I taką jest nasza dusza, bo człowiek posiada wiele czynności niezależnych od ciała, a jeżeli posiada czynności niezależne od ciała, posiada i to, co wytwarza te czynności, czyli posiada duszę.

http://msza.net/i/cz20_06.html

czwartek, 1 grudnia 2011

"Gdzie znajduje się dusza i jak łączy się z ciałem?"

Gdzie się znajduje w człowieku ta pojedyncza dusza, ten pierwiastek niezłożony, który będzie żyć wiecznie?
Mówimy, że dusza ma siedzibę w całym ciele i w każdej jego części. Dawni filozofowie myśleli, że dusza znajduje się w sercu, lub w głowie, inni mówili, że w krwi, a inni znowu, że w żołądku, jak Epikur. Największy jednak filozof starożytności Arystoteles i inni uczeni chrześcijańscy mówią, że cała dusza znajduje się w całym ciele i jest cała w każdej części ciała.
Dusza jest w całym ciele, bo ożywia je całe. Gdy dusza wyjdzie z ciała, wtedy zamiera każdy członek i życie ustaje zupełnie. Gdy zaś odetniemy rękę, to nie odcinamy kawałka duszy, tylko dusza, która ożywiała całe ciało, przestaje ożywiać odciętą rękę.

Nie jest to takie dziwne, że cała dusza znajduje się w całym ciele, ale dziwniejsze jest, jak może być cała w każdej części ciała. Wyżej powiedzieliśmy, że dusza jest czymś niezłożonym, taka zaś dusza musi być cała tam, gdzie się znajduje. Nie może być kawałek w ręce, kawałek w głowie, bo wtedy składałaby się z części i byłaby złożona, ponieważ w każdej części ciała byłby kawałek duszy.
Lecz choć dusza jest niezłożona i w każdej części ciała jest w całości, to jednak ma różne władze i to tak rozłożone, że w każdej części ciała ma jakąś inną władzę. Jak się to dzieje, że dusza nasza jest cała w każdej części ciała, trudno to sobie wyobrazić, ale przecież wiemy, że i Bóg jest cały w jednym miejscu, cały w drugim i cały wszędzie.
A ta dusza, choć tak jest odrębną od ciała, jednak łączy się z nim najściślej.

Czy dusza tak łączy się z ciałem, iż mieszka w nim, jak człowiek w pokoju?
Nie, bo dusza łączy się tak ściśle z ciałem, iż z tego połączenia powstaje jedna natura człowieka, powstaje jedna osoba, bo dusza z natury swej przeznaczona jest do nadawania ciału życia, przeznaczona do uczynienia go człowiekiem.
Jedną naturę człowieka poznajemy z tego, iż dusza i ciało spełniają razem swe czynności i dlatego te czynności pochodzą jakby od czegoś jednego.
Ponadto dusza i ciało wpływają na siebie wzajemnie. I tak np. zdrowie lub choroba ciała odbija się na duszy. Gdy jesteśmy chorzy, trudno myślimy, nie chce nam się nawet pomodlić, ani nic robić. Tak samo, gdy silniej pracujemy umysłowo, np. gdy myślimy o czymś trudniejszym, stajemy się ociężali, tracimy apetyt, żołądek nawet nie chce trawić. Gdy znowu cieszymy się z czegoś, to i człowiek silniejszy i więcej by zrobił, gdy się zaś zmęczymy, to nam się nie chce nic robić.
Wzajemny ten wpływ świadczy o jedności natury ludzkiej. Stąd widzimy, jak ściśle dusza połączona jest z ciałem. To jednak nie przeszkadza, by dusza była istotą doskonałą, bo do istnienia swego niekoniecznie potrzebuje ciała, jak to widać po śmierci człowieka.

http://msza.net/i/cz20_05.html