czwartek, 22 grudnia 2011

O Stanisławie Leszczcyńskiej - wspomina Maria Salomon

"Kiedy nasz popowstaniowy warszawski transport przybył do obozu, pani Leszczyńska pierwsza o nas pomyślała. Chociaż była funkcyjną, mieszkała razem z nami na bloku. Jej koja znajdował się vis a vis mojej. Przylgnęłam do niej i jej córki Sylwii. Stanisława Leszczyńska to dla mnie druga matka. A tam, w tym potwornym obozie, jedyna, niezastąpiona.

Kochałam ją i kocham do dzisiaj. Wszystkie ją kochałyśmy. To święty człowiek.

Porody odbywały się na długim przewodzie kominowym. Leżał na nim tylko czarny, cienki koc, aż drgający od wszy. "Mama" Leszczyńska, jeśli tylko mogła, kładła na nim prześcieradło czy choćby kawałek białego płótna. Ona cudów dokonywała, żeby w tym nieopisanym brudzie i smrodzie, gdzie roiło się od szczurów i robactwa, stworzyć nam bardziej ludzkie warunki.

Zanim przyjęła poród, robiła znak krzyża i modliła się. Szeptał modlitwę, w której szukała chyba nie tylko pomocy i nadziei, ale odnajdywała siłę, pozwalającą przezwyciężyć nieludzkie męczarnie. Pracowała przecież przy nas sama, dzień po dniu, noc po nocy. Bez żadnego odpoczynku, bez żadnego zastępstwa.

Całymi tygodniami się nie kładła. Przysiadywała czasem przy chorej na piecu, zdrzemnęła się chwilę, ale zaraz zrywała się i biegłe do którejś z jęczących kobiet. Rodziło przecież często po kilka jednocześnie. Ale ona była zawsze chętna i zawsze cierpliwa. Kiedy Pani Leszczyńska pierwszy raz zbliżyła się do mnie, wiedziałam, że wszystko musi już być dobrze. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, al tak było. Byłam w jakiś dziwny sposób pewna, ze mogę na nią liczyć, że już teraz ona o wszystkim pomyśli, że jesteśmy przy niej bezpieczne. Wiedziałam, że jest ktoś, kto pomoże, jak nikt inny.

Co znaczyło móc liczyć na kogoś tam, w piekle, co znaczyło doznać czyjejś troski, opieki, serdecznej dobroci - wiedza tylko ci, którzy tam byli. A przecież ona znajdował czas i siłę nie tylko na ratowanie naszego zdrowia i życia, życia naszych dzieci, ale ratowała też naszą wiarę. W Boga. W ludzi. I to może było ważniejsze niż chleb. Przy "Mamie" przestawało się być zaszczutym zwierzęciem, stawało się znów człowiekiem. Łatwiej było znieść tę całą mękę.

Wszystko, co dotyczy "Mamy", pamiętam ze szczególną ostrością. Prowadziła poród w taki sposób, że stawał się jakby bezbolesny, a my czułyśmy się wtedy tak, jakby najmądrzejsza i najważniejsza osoba na świecie nami się zajmowała.

W koszmarze oświęcimskim, który nie sposób słowami opisać, jej postać wydaje mi się jak jasny Anioł. Mówiła do nas: dziecko - i my stawałyśmy się jej dziećmi.

Któregoś dnia kobiety z innego komanda za jej poświęcenie i bezustanną prace zdobyły dla niej puchowa kołdrę. Natychmiast nam ją ofiarowała, ażebyśmy mogły uszyć dla naszych dzieci beciki. Pocięłyśmy kołdrę żyletką, pozaszywałyśmy dokładnie, ażeby ani jedno piórko się nie zmarnowało. Odtąd przynajmniej nieliczne dzieci, w tym moja Elżunia, nie miały już zimnych nóżek. "Mama" była bez granic dobra. Inne osoby również ratowały życie, choćby
lekarki-więźniarki, ale to już nie to, co "Mama". Ona była jedyna. Naprawdę jedyna. Wciąż na nogach, w każdej chwili gotowa do niesienia pomocy, nie szczędziła słów pociechy, odruchu serdeczności, współczucia. A przecież sama miała tak wielkie własne troski - ciężko chorą córkę, którą cudem uratowała przed zagazowaniem; dwóch aresztowanych i wywiezionych do obozu synów; męża i trzeciego syna tropionych przez gestapo. Nigdy jednak, ani przez moment nie odczuwało się w niej słabości i załamania. Nikt nawet nie pomyślał, że jej mogłoby zabraknąć sił. To był człowiek wybrany. Wyjątkowy. Tak ogromnie odważna i dzielna, nie bała się nawet SS-manów. Nie bała się śmierci. Dla niej własne życie chyba się nie liczyło.

Pamiętam matkę, która prze 23 lata czekał na dziecko. Swoją Tereskę urodziła w obozię. Wkrótce ją rozdzielono z córeczką. Tereskę Niemcy przeznaczyli na zniemczenie. Do czasu odjazdu transportu do Nakła matkę przyprowadzano do karmienia. Nie można opisać, jak strasznie ta kobieta rozpaczała, jak błagała o ratowanie jej dziecka. "Mama" oznaczyła małą specjalnym tatuażem, nie pamiętam dobrze, czy to był numer na nóżce czy pierwsze litery imienia i nazwiska na rączce jak ospa. Chyba tylko ta nadzieja uchroniła nieszczęsną matkę przed obłędem. Kiedy przyszedł dzień odjazdu transportu - z naszej sztuby wyznaczono wtedy sześcioro niemowląt - pani Leszczyńska wytłumaczyła jakoś Lagerarztowi, że te dzieci są zbyt słabe, ażeby można je było zabrać, że nie przetrwają trudów podróży. Jeszcze parokrotnie przeciągała ich wywiezienie, żeby tylko zatrzymać i uratować dzieci. I one ocalały! Nie byłoby dla "Mamy" ratunku, gdyby Niemcy odkryły te grę. Zresztą przecież prawie wszystko, co dla nas i naszych dzieci każdego dnie robiła - dla niej mogło stać się wyrokiem śmierci. Ale nie wahała się.

Moje dziecko przeżyło trzy miesiące obozu, a było nieodwołalnie skazane na śmierć głodową. Ja pokarmu nie miałam zupełnie. "Mama" zdobyła jakoś dla niej dwie karmicielki, Rosjankę i Estonkę. Do dziś nawet nie wiem, za jaką cenę. Moja Elżunia zawdzięcza życie Stanisławie Leszczyńskiej. Nie mogę o niej myśleć bez łez wzruszenia. Tyle mam dla niej serca.

Maria Salomon, b. więźniarka nr 86594
"Macierzyńska miłość życia", Diec. Wyd. Łódzkie, Łódź, 1988, s. 87-89

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz